„Jeśli zamkniesz drzwi przed wszelkim błędem, prawda pozostanie za drzwiami” poetycko zwrócił uwagę na pewien paradoks Rabindranath Tagore. Człowiek nie lubi błędu. Błąd jest rzeczą wstydliwą. Chyba, że popełni go ktoś inny.
Psychologowie badając ten temat stworzyli zasadę podstawowego błędu atrybucji. W myśl tej reguły własne zachowanie tłumaczymy sobie czynnikami zewnętrznymi, a przyczyn zachowań innych osób szukamy wewnątrz obserwowanej osoby. Spóźniłeś się do pracy? Były korki. Kolega się spóźnił? Jest nierzetelny! Spowodowałeś stłuczkę? Było ślisko. Ktoś uderzył w Twój samochód? Jechał za szybko!
Wiedziałeś, że tak tłumaczysz swoje błędy? Nic nie szkodzi. Robisz teraz przegląd swojego życia, aby postanowić się poprawić? Daj spokój. Czujesz się z tym nieswojo? Niepotrzebnie. To, że, mówiąc językiem biblijnym, nie widzisz belki w swoim oku ma więcej zalet niż przypuszczasz. To się przydaje.
Wyobraź sobie, że spędzasz wakacje w uroczym Székesfehérvár lub w Hódmezővásárhely. Właśnie wykorzystałeś swój angielski na poziomie a2+ by zamówić hot-doga (oczywiście mówisz po angielsku, gdyż język węgierski Pan Bóg stworzył na końcu – nic nie lepszego nie mógł już wymyślić). Madziar krząta się i za chwilę będziesz mógł zapomnieć o głodzie. Ale, ale… co on robi? Sięga po tuzin przypraw, które za dwie sekundy sprawią, że swojego obiadku nie będziesz mógł zakwalifikować jako przydatnego do spożycia. Spokojnie, dwie sekundy to dużo czasu, team Mclarena w dwie sekundy potrafi zmienić koło podczas wyścigów w formule 1, więc Ty powinieneś dać radę uratować swój obiad. Chyba już pora zacząć pomału interweniować. No dobra, jeszcze chwilka, przełknij ślinę. Teraz. A może nie będzie trzeba, może się rozmyśli? No dobra, zacznij już, bo stracisz garść forintów. Stało się. Słyszysz swój głos po angielsku, mimo, że nie przygotowałeś tego monologu pięć minut wcześniej. Prawdopodobnie popełniłeś kilka błędów. Trudno. Obiad uratowany.
Nic złego się nie stało. Rozmówca nie wręczył Ci kartki z opisem Twoich błędów językowych, nie wyśmiał Cię, nie odesłał Cię do najbliższej szkoły językowej. Co najwyżej pomyślał, że Twój angielski nie jest doskonały. Ale Twoje samopoczucie jest też całkiem dobre, załatwiłeś co chciałeś. Cóż, że nie do końca poprawnie? Miałeś do tego prawo – przecież zostałeś zaskoczony. Swoje błędy wytłumaczyłeś okolicznościami, atrybucja sytuacyjna pozwoliła Ci sprawnie działać.
Twoja reakcja wcale nie była oczywista. Wyobraź sobie, że na Twoim miejscu Matylda przyglądałaby się bez słowa na doprawianego hot-doga, mając nadzieję, że mielona papryka węgierska nie będzie wcale tak piekła. Jak to możliwe? Myślisz: Matylda jest nieśmiała! Wyłącz na chwilę ocenę według atrybucji pozycyjnej i zastanów się jakie okoliczności mogły to spowodować.
Wyobraź sobie zajęcia języka angielskiego, które przypominają wizytę u lekarza. Matylda przychodzi na nie zdrowa, a wychodzi chora. Prowadzi je lektor, który ciągle poprawia błędy swoich matołków lub też przytakuje, gdy udało się im powiedzieć cokolwiek dobrze. Istnieją lektorzy, którzy potrafią na zmianę przytakiwać po każdym słówku dobrym (powiedziałam coś dobrze, ach, co za radość!) i poprawiać po każdym słówku błędnym (na drugi raz będę już pamiętać!). W konsekwencji powstaje wyjątkowy nawyk u Matyldy. Gdy chce coś powiedzieć spogląda na lektora pytająco, zatrzymując się po każdym słowie.
Takie schorzenie nazywamy syndromem „matki Polki”. Nazwę wymyśliliśmy stąd, że prowadzący uzależnia w ten sposób wypowiedź ucznia od swojej matczynej i troskliwej opieki. Problem polega na tym, że „matka Polka” opiekę ogranicza wyłącznie do zajęć i nie chce podróżować z Matyldą ani służbowo ani wakacyjnie. Wychowankowie „matki Polki” boją się otworzyć usta poza salą zajęć! Po opuszczeniu strefy komfortu tęsknym spojrzeniem szukają swojego lektora, aby stanął dzielnie u ich boku.
Ciekawe jest też to, że „matka Polka” wykonuje wprost tytaniczną pracę i po zajęciach jest wykończona. Nic dziwnego, bo musi pracować za 12 osób. Nie zastanawia się przy tym ile jej roboty jest wykonywane na marne, bo przecież żaden normalny człowiek nie zapamięta tylu poprawnych form ile „matka Polka” mu nawrzuca do wypowiedzi. Jest bardzo wyrozumiała. Podobny błąd może poprawić u jednej osoby 84 razy w czasie zajęć, ale nie uda się jej dokonać refleksji w postaci usystematyzowania błędów i przygotowania „systemu naprawczego”. Jej system to wyrozumiałe serce i ubezwłasnowolnienie słuchaczy, którzy sobie myślą: „ale ze mnie ciamajda, ciągle mi się wszystko miesza, lepiej będę siedział cicho”, albo „o Boże, udało mi się całe zdanie powiedzieć bez błędu, nie mogę wyjść ze zdumienia, lepiej skończę tę wypowiedź, żeby nic nie popsuć!” I wszystko dzięki wielkiemu sercu „matki Polki”, która dba, aby nie stała się nikomu krzywda, np. w konfrontacji z jakimś tubylcem językowym, który by biedne dzieci zbałamucił i w szczerym polu zostawił.
Takie mogły być okoliczności. Ale poszukajmy przyczyn wewnętrznych. Wyobraź sobie Pana Dzierżysława, który musiałby obficie popijać colę po zjedzeniu pikantnego hot doga. Dzierżysław jest perfekcjonistą. I właśnie ta cecha powoduje, że od lat uderza w językowy „szklany sufit”. Dla Dzierżysława błąd jest jednoznaczny z brakiem komunikacji. Więc po co się odzywać?
Wróćmy do sali zajęć. Tym razem w EuroDialogu. Dzierżysław uważa, że lektor spełnia rolę wyroczni. Zakłada więc, że komunikacja z nim jest najbardziej wartościowa, gdyż nie popełnia on błędów. Tymczasem lektor, który wie, że Dzierżysław to wie, zrobi wszystko, aby nie dopuścić do „perfekcyjnej komunikacji”. Usunie się na bok, poprosi Dzierżysława i Matyldę o odegranie scenki, w której będą kupować od siebie hot-dogi. W ten sposób kursanci powoli oswajają się z błędem. Osiągnięcie celu rozmowy stało się ważniejsze niż droga, którą podążają.
Zapewne przychodzi Ci na myśl podstawowa wątpliwość: czy to oznacza, że nigdy nie będziesz mówić poprawnie? Będziesz mówić coraz lepiej, hiperpoprawność jest śmieszna, gdyż jest nienaturalna. Perfekcjonizm zostaw japońskim technologom, niech anegdotki o nich poprawiają innym humor:
Pewien amerykański producent komputerów nie był zadowolony z jednego ze swoich amerykańskich dostawców – zbyt wiele części było nieprawidłowych. Postanowił więc spróbować współpracy z Japończykami. W zamówieniu napisał, że oczekuje, aby średnio na każde 10 tys. produktów zgodnie z normą nie było więcej niż 4 wadliwe. Japończycy wraz z dostawą urządzeń załączyli list: „My, Japończycy, mamy trudności ze zrozumieniem północnoamerykańskiego sposobu prowadzenia interesów. Cztery wadliwe części zapakowaliśmy osobno.” (Źródło: Andrzej Blikle, Doktryna jakości ― rzecz o skutecznym zarządzaniu, s. 25).
Copyright © 2001-2017 EuroDialog. All rights reserved.